Huff Tanya - Blood 2 - Ĺšlad krwi,

s [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tanya Huff
ŚLAD
KRWI
 ROZDZIAŁ 1
Zbliżający się do pełni księżyc wisiał nisko na nocnym niebie.
W jego świetle nawet ujarzmione przez człowieka, ciche i
spokojne pola zmieniały się w tajemniczą krainę srebrnego
blasku i cieni. Za każdym źdźbłem trawy, spieczonym na złoty
brąz przez trwające od dwóch miesięcy letnie upały, wyrastał
smukły, czarny sobowtór. Krzaki przy płocie, schronienie dla
istot zbyt strachliwych, by zapuszczać się na otwartą przestrzeń,
zaszumiały, a potem zamilkły, jakby skrywające się w nich
nocne stworzenie wróciło do swoich spraw.
Spore stado owiec, których ostrzyżone runo przybierało w
świetle księżyca mlecznobiałą barwę, przycupnęło w rogu łąki
niczym wzgórze z białego kamienia. Czasem tylko gdzieś
poruszyła się jakaś szczęka, gdzie indziej zwierzę, które nie
dawało już rady stać nieruchomo nawet podczas snu, zastrzyg-
ło uchem lub drgnęło. Wzgórze to nagle ożyło, gdy kilka głów
uniosło się, a arystokratyczne nozdrza wciągnęły powiew zefiru.
Owce znały stworzenie, które przemknęło przez płot na łąkę. bo
chociaż były niespokojne, patrzyły, jak się zbliża, bardziej z
zaciekawieniem niż lękiem.
Ogromna czarna bestia zatrzymała się, żeby obsi-kać słupek,
potem zrobiła kilka kroków w głąb pola i usiadła, oglądając się
opiekuńczo na owce. Coś w jej sylwetce, w kształcie łba mówiło
wyraźnie „wilk", podczas gdy maść, rozmiary, szerokość klatki
piersiowej oraz reakcja stada uparcie powtarzały „pies".
Przekonana, że wszystko jest tak, jak być powinno, bestia
zaczęła biec wzdłuż płotu. Łaciaty ogon merdał niczym
wskazówka, księżyc znaczył jej gęstą sierść lśniącymi pasmami.
Przyśpieszyła, przeskoczyła przez oset - bardziej dla samej
radości skakania niż dlatego, że był przeszkodą na drodze - i
przemknęła przez niżej położony koniec pastwiska.
 Bez ostrzeżenia wyraźniejszego niż odległe kaszlnięcie czarny
łeb eksplodował ulewą krwi i kości. Ciało, poderwane nad
ziemię siłą uderzenia, przez chwilę drgało w bezmyślnych
spazmach, aż wreszcie znieruchomiało.
Nagłe pojawienie się zapachu krwi wywołało pełne przerażenia
beczenie i panikę stada, które uciekło na drugi koniec pola i
kłębiło się przy płocie. Szczęśliwym trafem kierunek, jaki
wybrały, ustawił je po nawietrznej. Nic więcej się nie działo,
uspokoiły się zatem, a kilka starszych osobników wraz z jagnię-
tami wysunęło się z białej masy i zaczęło zbierać się do snu.
Trzy bestie, które chwilę potem przeskoczyły przez płot,
prawdopodobnie nawet nie zauważyły owiec. Ogromne pazury
zdawały się ledwie dotykać ziemi, gdy ich właściciele gnali ku
ciału. Jedna z nich, ze zjeżoną rudawą grzywą, zaczęła iść śla-
dem zabitego, ale warknięcie większej z pozostałych przywołało
ją z powrotem.
Trzy wąskie pyski uniosły się w górę, a wycie, które z nich
popłynęło, sprawiło, że owce znowu wpadły w panikę.
Pierwotny dźwięk wznosił się i opadał, nie pozostawiając już
żadnych wątpliwości. To na pewno nie były psy.
Vicki nienawidziła sierpnia. W tym miesiącu Toronto zawsze
udowadniało, że stało się metropolią na skalę światową. Upał i
wilgoć rosły wraz z natężeniem spalin, a powietrze w szklano-
cementowej do-
linie Yonge i Bloor przybierało żółtobrązowy odcień i
zostawiało w gardle gorzki smak. Każdy chodzący po mieście
świr decydował się dać upust szaleństwu, nawet zwykli ludzie
szybko tracili cierpliwość. Policjanci wbici w granatowe
spodnie, czapki i ciężkie buty nienawidzili sierpnia z powodów
i prywatnych, i służbowych. Vicki szybko zrzuciła mundur,
służbę zakończyła już rok temu, ale i tak dalej nienawidziła tego
miesiąca. Co więcej, teraz sierpień nieodwołalnie kojarzył jej
się z porzuceniem pracy, którą kochała. Ten i tak niezbyt
 sympatyczny miesiąc miał na koncie niewybaczalne krzywdy.
Kiedy otwierała drzwi mieszkania, starała się nie wdychać
własnego zapachu. Spędziła cały dzień,
tak jak trzy poprzednie, zbierając zamówienia w małej wytwórni
kawy na Railside Drive. Poprzedniego miesiąca firmę
nawiedziła plaga usterek, które, jak w końcu zrozumieli
właściciele, były sabotażami. Małe, wyspecjalizowane
przedsiębiorstwo nie mogło sobie pozwolić na przestoje, jeśli
miało konkurować z międzynarodowymi korporacjami. Zde-
sperowani właściciele wynajęli Vicki, żeby odkryła, co się
dzieje.
- I oto Vicki Nelson, prywatny detektyw, rozwiązała kolejną
zagadkę. - Zamknęła za sobą drzwi i z ulgą ściągnęła
przepoconą koszulkę. Już pierwszego dnia mogła wskazać, kto
uszkadzał sprzęt, ale potrzebowała jeszcze dwóch, by odkryć,
jak to robił, i zebrać dość dowodów, żeby postawić zarzuty.
Jutro położy raport na biurku pana Glassmana i jej stopa
nigdy więcej tam nie postanie.
A teraz chciała wziąć prysznic, zjeść coś, co nie pachniało
kawą, i spędzić długi, nudny wieczór przyssana do telewizora.
Kopnęła brudny T-shirt w kąt i ściągnęła spodnie. Owszem,
śmierdziała straszliwie, ale miało to też swoje jasne strony -
kiedy usiadła w metrze, nikt nie próbował się wcisnąć na
miejsce obok.
Ledwo gorąca woda zaczęła zmywać z niej odór i odrętwienie,
zadzwonił telefon. I dzwonił. Próbowała go zignorować,
zagłuszyć, ale nie udało się. Zawsze była nałogowym
odbieraczem telefonów. Burcząc pod nosem, zakręciła kran,
szybko owinęła się ręcznikiem i pobiegła do słuchawki.
- O, jesteś kochanie. Co tak długo?
- Mamo, to bardzo małe mieszkanie - westchnęła Vicki.
Powinna była wiedzieć. - Nie przyszło ci do głowy, tak koło
siódmego dzwonka, że może jednak nie odbiorę?
- Oczywiście, że nie. Gdyby cię nie było, odezwałaby się
automatyczna sekretarka.
Nigdy nie włączała sekretarki, kiedy była w domu. Uważała to
za wyjątkowo chamskie. Może najwyższy czas przemyśleć tę
kwestię? Ręcznik zaczął się odwijać, więc Vicki chwyciła go
 mocniej - drugie piętro to jeszcze nie dość wysoko, żeby
chodzić po mieszkaniu nago.
- Mamo, brałam prysznic.
- To dobrze, nie oderwałam cię od niczego waż-
nego. Chciałam do ciebie zadzwonić, zanim wyjdę z pracy...
„Żeby wydział zapłacił za rozmowę", uzupełniła w duchu Vicki.
Jej matka pracowała na Uniwersytecie Królewskim w Kingston
dłużej niż większość dożywotnich profesorów i nadużywała
swojego stanowiska sekretarki, jak tylko się dało.
- ...i dowiedzieć się, kiedy masz w tym roku urlop, bo może
spędziłybyśmy trochę czasu razem.
Jasne. Vicki kochała swoją matkę, ale spędzenie więcej niż trzy
dni w jej towarzystwie prowadziło prosto do matkobójstwa.
- Mamo, ja już nie miewam urlopu. Pracuję na własny rachunek
i muszę brać się za robotę, kiedy
tylko jakaś się trafi. A poza tym byłaś u mnie w kwietniu.
- Vicki, leżałaś wtedy w szpitalu. Trudno to nazwać wizytą
towarzyską.
Dwie pionowe blizny na jej lewym nadgarstku zbladły,
pozostały po nich tylko czerwone linie na bladej skórze.
Wyglądały jak ślad po próbie samobójczej. Unikanie wyjaśnień,
skąd się wzięły, kosztowało Vicki naprawdę wiele wysiłku i
misternych niedomówień. Wiadomość, że została wybrana przez
socjopatycznego hakera na ofiarę dla demona, nie była czymś,
nad czym jej matka przeszłaby do porządku dziennego.
-Jak tylko będę miała wolny weekend, przyjadę. Obiecuję. A
teraz muszę już kończyć, kapie ze mnie na dywan.
- Przywieź ze sobą tego Henry'ego Fitzroya. Chciałabym go
poznać.
Vicki uśmiechnęła się szeroko. Henry Fitzroy kontra jej matka.
To chyba było warte nawet weekendu w Kingston.
- Raczej nie, mamo.
- Czemu nie? Coś z nim nie tak? Czemu mnie unikał w
szpitalu?
- Nie unikał cię i wszystko z nim w porządku... -„No dobra,
zmarł w 1536 roku, ale niespecjalnie się tym przejął". - Jest
pisarzem. Jest trochę... nietypowy.
- Bardziej nietypowy niż Michael Celluci? - Mamo!
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl