Humor wspolczesnych Indian - Artykul, Indianie amerykańscy (Southern and Northern), Historia Indian
s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Vine Deloria, Jr.
Humor współczesnych Indian
Jednym z najlepszych sposobów na zrozumienie innych ludzi jest dowiedzenie się z czego się
śmieją. Śmiech przekracza granice duszy. Za pomocą humoru redefiniuje się i akceptuje
życie. Ironia i satyra umożliwiają dużo pełniejszy wgląd w zbiorową osobowość i wartości
grupy, niż całe lata badań.
Indianie byli zawsze głęboko rozczarowani faktem, że uznani Eksperci do Spraw Indian nie
zajmują się humorystyczną stroną ich życia. Zamiast tego amerykańska mitologia utrwalała
obraz czerwonoskórego o kamiennej twarzy.
Tymczasem Indianie są dokładnym przeciwieństwem popularnego stereotypu. Czasami
zastanawiam się, jak mogą osiągać cokolwiek przy swej zdecydowanie przesadnej
żartobliwości. Indianie odkryli humorystyczną stronę niemal każdego problemu a
doświadczenia życiowe są przez nich tak celnie opisywane w żartach i opowieściach, iż stały
one zjawiskiem samym w sobie.
Przez stulecia przed inwazją białych żartowanie było dla Indian metodą kontroli sytuacji
społecznych. Zamiast publicznie wprawiać w zakłopotanie członków plemienia, żartowano z
tych, którzy wykraczali poza konsensus plemiennej opinii. Chroniono w ten sposób ich ego a
dyskusje natury osobistej sprowadzano w ramach plemienia do minimum.
Stopniowo ludzie uczyli się przewidywać żarty i zaczynali żartować z samych siebie, by
pokazać swą ugodowość a jednocześnie bronić sposobu postępowania, w który głęboko
wierzyli. Gotowi byli dać się ośmieszyć, by pokazać, że nie chcą przeciwstawiać się woli
plemienia. Ten sposób postępowania służył podkreśleniu ich prawdziwych cnót i zyskaniu
wpływu w plemiennych kręgach decyzyjnych.
W krajowych sprawach dotyczących Indian humor zaczął zajmować tak znaczące miejsce, że
niemożliwe jest bez niego jakiekolwiek posunięcie. Plemiona jednoczą się przy starych
dowcipach. We wszystkich plemionach sympatią cieszą się żarty o Kolumbie, choć nie ma
już żadnego z plemion, które miały z nim do czynienia. Jednak fakt inwazji białych, z
powodu której ucierpiały wszystkie plemiona, wytworzył wspólną więź, opartą na żartach o
Kolumbie, która zapewnia plemionom trwałe poczucie jedności i celu.
Im poważniejszy problem, tym więcej humoru mu towarzyszy. Satyryczne uwagi
przyćmiewają często problemy tak bardzo, że rozwiązania ich powstają w okolicznościach,
które nie miałyby sensu, gdyby prezentowano je w sposób inny, niż humorystyczny.
Dzięki żartobliwym uwagom ludzie często doznają olśnienia i zajmują zdecydowane
stanowisko. Często na przykład doradzałem ludziom, by w razie trzęsienia ziemi biegli do
Biura do Spraw Indian (BIA), bowiem nic nie jest w stanie nim wstrząsnąć. I obserwuję, jak
młodsi Indianie zaciskają zęby, zdeterminowani doprowadzić wreszcie do takiego wstrząsu.
Mawiamy także, by w razie pożaru dzwonić do BIA, a oni zajmą się nim, bo i tak wszystko
tłamszą pod kocem. To także spotyka się z ciepłym przyjęciem.
Jednak najlepszym sposobem na dotarcie do serc są żarty o Kolumbie i Custerze. Plotka
głosi, że Kolumb wyruszył w podróż z czterema okrętami. Ale jeden spadł w przepaść na
końcu świata i do nowego świata dotarły tylko trzy. Inna wersja mówi, że Kolumb nie
wiedział, dokąd zmierza, nie wiedział dokąd dotarł i robił to wszystko za cudze pieniądze. A
biali ludzie kroczą od tamtej pory śladami Kolumba.
Mówi się, że kiedy Kolumb wylądował, jeden Indianin odwrócił się do drugiego i
powiedział: “Zobacz, przypłynęli sąsiedzi”. Inna wersja mówi o dwóch Indianach
obserwujących lądowanie Kolumba z komentarzem: “Może jeśli zostawimy ich w spokoju, to
odpłyną”. Ulubiony przez Indian przed paru laty żart rysunkowy ukazywał lądowanie
latającego talerza i obserwującego to Indianina. Podpis głosił: “O nie, tylko nie znowu”.
Najbardziej popularnym i trwałym obiektem indiańskich żartów jest oczywiście generał
Custer. Jest pewnie więcej dowcipów o Custerze i Indianach, niż było uczestników bitwy.
Wszystkie plemiona, nawet te oddalone tysiące mil od Montany, mają poczucie sukcesu,
kiedy myślą o Custerze. Jego postać łączy nawet odwiecznych wrogów, bo reprezentuje
Brzydkiego Amerykanina XIX wieku i dostał to, na co zasłużył.
Jakiś czas temu wymyśliliśmy naklejkę “Custer Died For Your Sins” (Custer umarł za wasze
grzechy). Pomyślano ją pierwotnie jako przytyk do Krajowej Rady Kościołów. Ale kiedy
rozprzestrzeniła się po kraju, nabrała dodatkowego znaczenia, aż każdy twierdził, że ją
rozumie a każda interpretacja była inna.
Pierwotnie nalepka z Custerem nawiązywała do Traktatu Siuksów z 1868 roku, podpisanego
w Forcie Laramie, w którym Stany Zjednoczone przysięgły zapewnić swobodne i
niezakłócone użytkowanie ziem zajmowanych przez Czerwoną Chmurę w zamian za pokój.
Zgodnie z przykazaniami Starego Testamentu, odkupienie złamania umowy wymagało ofiary
krwi. Custer był krwawą ofiarą Stanów Zjednoczonych za złamanie Traktatu Siuksów. Takie,
przynajmniej pierwotnie było znaczenie sloganu.
Dowcipy o Custerze trudno jednak dzielić na kategorie, a tym bardziej podciągać pod
slogany. Indianie twierdzą, że Custer był ubrany stosownie do okazji. Kiedy Siuksowie
znaleźli po bitwie jego ciało, miał na sobie “koszulę strzał”.
Wiele opowieści nawiązuje do szczegółów samej bitwy. Mówi się, że Custer przechwalał się,
że ze swoim Siódmym Pułkiem może przejechać przez cały kraj Siuksów i że w połowie miał
rację. Dojechał bowiem do połowy.
Jedna z opowieści mówi o chwili tuż po pokonaniu oddziału Custera, gdy Siuksowie i
Szejenowie skupiali się na majorze Reno i jego oddziale kilka mil na południe od pola bitwy
z Custerem. Indianie otoczyli żołnierzy Reno nad strumieniem. Brakowało wody, kończyła
się amunicja i wyglądało na to, że kolejny atak może oznaczać całkowitą zagładę.
Jeden z białych żołnierzy szybko przeanalizował sytuację i zrzucił mundur. Wymazał się
błotem, pomalował twarz jak Indianin i zaczął czołgać się w kierunku indiańskich pozycji.
Jeden z Szejenów usłyszał w trawie jakiś szelest i zmierzył się do strzału.
“Hej, wodzu – wyszeptał żołnierz - nie strzelaj. Chcę do was dołączyć. Chcę być po waszej
stronie.” Wojownik wyglądał na zaskoczonego i zapytał żołnierza, dlaczego chce zmienić
stronę.
Odpowiedź brzmiała – “Lepiej być czerwonym, niż martwym.”
Ulubionym tematem indiańskich żartów są Ostatnie Słowa Custera. Jedno ze źródeł twierdzi,
że kiedy padał śmiertelnie ranny, rozkazał “Nie brać jeńców!”. Inne wersje, w większości
bardzo barwne, skupiają się na tym, skąd biorą się ci **** Indianie. Mój ulubiony wariant
ukazuje Custera spoglądającego ze szczytu wzgórza na rzesze zbliżających się ku niemu
wojowników. Zrezygnowany zwraca się do swego adiutanta i mówi: “No cóż, lepsze to, niż
powrót do Dakoty Północnej”.
Od czasów bitwy ulubiona technika było powiększanie liczebności strony indiańskiej i
redukowanie liczb po stronie białych tak, by Custer wyglądał na człowieka walczącego z
przytłaczającą potęgą. Jedno z pytań, na które żaden z pseudohistoryków nie próbuje
odpowiedzieć brzmi, jak wykarmić obóz liczący ich zdaniem do dwudziestu tysięcy Indian.
Jak ogromne stado koni musiano tam zgromadzić, jak fantastyczne stado bizonów musiało
znaleźć się w pobliżu, by wykarmić taką liczbę Indian i jak ogromne źródło wody pitnej
musiało być dostępne, by napoić pięćdziesiąt tysięcy koni i dwadzieścia tysięcy Indian!
Biorąc pod uwagę jedynie zapotrzebowanie tak dużej liczby ludzi i zwierząt na wodę, to
gdyby policzyć dokładnie, to bitwa pod Little Big Horn byłaby, przy tak przesadnych
szacunkach, największym nawodnym konfliktem indiańskich wojen.
Siuksowie często naśmiewają się z innych plemion, które nie brały udziału w Bitwie pod
Little Big Horn. Indianie Crow, tradycyjni wrogowie Siuksów, tłumaczą, że ich rola jako
zwiadowców Custera polegała na doprowadzeniu go do miejsca, w którym Siuksowie
mogliby go dopaść! Arapaho i Szejenowie, sojusznicy Siuksów w bitwie, opowiadają z kolei,
że “uwolnili Siuksów”, gdy ci wpadli w tarapaty z kawalerią.
Początek czasu rezerwatów to okres, w którym pełno było humorystycznych incydentów
związanych z podejmowaniem przez Indian prób dostosowania się do dziwnego sposobu
życia białych ludzi i wynikającymi z tego od czasu do czasu rozterkami. (...)
W Forcie Sisseton zachęcano Indian podczas wojny w Minnesocie, by zaciągali się do Armii
jako zwiadowcy. Wśród stawianych wymagań była praktyczna znajomość angielskiego i
ukończone 21 lat. Wymagana te były jednak rzadko spełnione. Zwiadowców brakowało,
przymykano więc oko na polecenia z Waszyngtonu.
W krótkim czasie Armia miała kompanię świetnych zwiadowców, którzy nie byli jednak w
stanie zrozumieć jednego pełnego zdania po angielsku. Kiedy dowiedział się o tym
Waszyngton, przysłał inspektora, by rozwiązał oddział zwiadowców i wypłacił im żołd.
Zwiadowcy stawili się przed kwaterą dowódcy i wchodzili pojedynczo na rozmowę. Jako
odprawę mogli wybrać pieniądze, konie lub jedno i drugie. Ci, którzy nie mówili po
angielsku, byli surowo besztani za łamanie regulaminu i z reguły dostawali gorsze konie.
Pewien młody zwiadowca, który nie spełniał obu warunków, martwił się o swoją rozmowę.
Pytał o nią zwiadowców wychodzących z pokoju a każdy mówił to samo: “Zadają trzy
pytania: ile masz lat, od jak dawna jesteś zwiadowcą i czy chcesz pieniądze, czy konie.”.
Młody zwiadowca zapamiętał poprawne odpowiedzi i przygotował się na swoją kolej. Kiedy
przyszła pora, wszedł do pokoju śmiertelnie przestraszony, ale zdecydowany zachować się
jak najlepiej. Stanął na baczność przed człowiekiem z Waszyngtonu, gotów udzielić swoich
odpowiedzi i wyjść.
Inspektor, zmęczony licznymi rozmowami, zapytał: “Jak długo jesteś zwiadowcą?”
“Dwadzieścia lat” – odparł Indianin z uśmiechem.
Inspektor spojrzał na młodego mężczyznę. Wyglądał na osiemnaście lub dwadzieścia lat, a
od dwudziestu lat był zwiadowcą? Musiał być jednym z pierwszych rekrutów. To po prostu
nie wydawało się możliwe. Ale, pomyślał sobie inspektor, trudno ocenić wiek Indianina po
jego wyglądzie i czasem mogą cię oszukać. A może tracił zmysły po tak wielu rozmowach w
tak krótkim czasie? Być może to upał Dakoty. Tak, czy inaczej, pytał dalej.
“Ile masz lat?” – zapytał.
“Trzy lata.”
Na twarzy inspektora pojawiło się zdumienie. Czyżby to jakiś tajemniczy indiański sposób
mierzenia czasu? A może to już delirium?
“Czy to ja oszalałem, czy ty?” – rzucił ze złością do zwiadowcy.
“Jedno i drugie” – odparł rozluźniony i uśmiechnięty zwiadowca, i pochylił się nad biurkiem,
by odebrać zapłatę.
Przerażony inspektor jednym skokiem znalazł się za oknem. Ponoć pędził całą noc i
następnego ranka widziano go już w stolicy. Wtedy to ostatni raz wymagano od indiańskich
zwiadowców znajomości angielskiego a od następnego dnia zaczęto zatrudniać tłumaczy.
Klasyką w kraju Indian stały się też opowieści o problemach misjonarzy z dawnych czasów.
Opowiada się je wciąż od nowa, kiedykolwiek spotykają się Indianie.
Jedna z opowieści mówi o bardzo gorliwym misjonarzu, który z upodobaniem straszył ludzi
opowieściami o piekle, wiecznym ogniu i wieczystym potępieniu. Człowiek ten był bardzo
niepopularny i ludzie unikali go jak tylko mogli. On jednak uparcie przedstawiał kontrasty
między niebem i piekłem, stosując metodę kija i marchewki.
Pewnej niedzieli, po szczególnie strasznym przedstawieniu piekła, misjonarz zapytał starego
wodza, głównego oponenta Chrześcijaństwa w plemieniu, dokąd chciałby pójść. Stary wódz
zapytał misjonarza, dokąd on sam pójdzie. Ten odparł, że, oczywiście, jako misjonarz pójdzie
do nieba. “To ja pójdę do piekła” – odparła na to stary wódz, licząc na spokój jeśli nie w tym
świecie, to chociaż w przyszłym.
W rezerwacie Standing Rock w Dakocie Południowej mój dziadek był misjonarzem Kościoła
Episkopalnego przez wiele lat po nawróceniu się na Chrześcijaństwo. Spędził wiele czasu,
usiłując nawrócić starego wodza Galla, jednego ze strategów zwycięstwa nad Custerem,
sławnego i bardzo wpływowego członka plemienia.
Mój dziadek podał Gallowi wszystkie argumenty z Biblii i niektóre spoza niej, ale starzec
uparcie trzymał się swoich starych indiańskich wierzeń. Nie przekonywały go ani niebiańskie
rozkosze, ani piekielne męki. Ale ostatecznie, ponieważ lubił mojego dziadka, zdecydował
się na nawrócenie.
Został ochrzczony i na Boże Narodzenie był gotów do przyjęcia swojej pierwszej komunii.
Przez cały dzień pościł a w Wigilię wziął udział we mszy świętej.
Pogoda była bardzo mroźna, a maleńki kościół ogrzewany był stojącym na środku starym
piecem na drewno. Gall, jako najbardziej szanowany członek wspólnoty, otrzymał honorowe
miejsce przy piecu, gdzie było mu ciepło.
Z szacunku dla starca mój ojciec właśnie jemu pierwszemu podał komunię z chleba i wina.
Gall wziął kielich, wypił całą jego zawartość i wrócił na swoje miejsce. Przyjął w ten sposób
sporą dawkę przeznaczonego dla całej wspólnoty duchowego wzmocnienia.
Gdy wrócił na swoje ciepłe miejsce przy piecu okazało się, że wino szybko zaczęło działać
na starca, który nie jadł nic przez prawie dobę.
“Wnuku” - zawołał do mojego dziadka. “Teraz rozumiem, dlaczego chciałeś, bym został
Chrześcijaninem. Czuję się świetnie, jest mi dobrze, ciepło i jestem szczęśliwy. Dlaczego nie
powiedziałeś mi, że Chrześcijanie robią tak w każdą niedzielę? Gdybyś mi o tym
opowiedział, już dawno przyłączyłbym się do twojego kościoła.”
Nie trzeba dodawać, że msza skończyła się tak szybko, jak to było możliwe a liczba
uczestników mszy w kolejna niedzielę gwałtownie wzrosła.
Inny misjonarz podróżował kiedyś z Gallup do Albuquerque. Po drodze zaoferował
podwiezienie Indianinowi idącemu do miasta. Zdobywszy w ten sposób słuchacza, zaczął
ostrożnie promować swe przesłanie.
“Czy zdajesz sobie sprawę” – zapytał “że zmierzasz do miejsca pełnego grzeszników”?
Indianin skinął potakująco głową.
“A szaleńcy nurzają się tam w swych szaleństwach?” Znowu skinięcie głową.
“I że zmierzają tam grzeszne kobiety, które prowadziły złe życie?” Uśmiech i kolejne
skinięcie.
“I że nie idzie tam nikt, kto wiedzie dobre życie?” Może da się nawrócić, pomyślał misjonarz
i sięgnął po kluczową kwestię: “A wiesz, jak nazywamy to miejsce?”
Indianin odwrócił się, spojrzał na misjonarza i powiedział: “Albuquerque.” (...)
Jedna z ulubionych na Południowym Zachodzie opowieści mówi o czasach, gdy Apacze i
osadnicy walczyli o kontrole nad Arizoną. Ostatnim, który miał podpisać traktat pokojowy
był stary wódz Apaczów. Ale posłańcy bezskutecznie namawiali go, by złożył swój podpis i
by na całym terytorium zapanował pokój.
Wódz, który czuł, że jego dni są policzone, wezwał do siebie trzech synów i wymógł na nich
obietnicę, że nie zawrą pokoju dopóki wszyscy trzej nie podpiszą traktatu. Krótko potem
umarł a jego trzej synowie - Jelenie Kopyto, Biegnący Niedźwiedź i Spadające Skały -
rozeszli się w poszukiwaniu szczęścia – każdy z częścią plemienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]