Holt Victoria - Tajemnica starej farmy, ebooki Różne-klasyka,młodzieżowe,bajki
s
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Victoria Holt
Tajemnica starej farmy
The Captive
Przełożyła Anna Bańkowska
Dom w Bloomsbury
Miałam zaledwie siedemnaście lat, kiedy dane mi było przeżyć najbardziej nieprawdopodobną
przygodę, jaka mogła spotkać młodą kobietę. Przy tej okazji uchylił się przede mną rąbek świata tak
diametralnie różnego niż ten, do którego przywykłam i w którym mnie wychowano, że odtąd moje
życie uległo całkowitej przemianie.
Zawsze odnosiłam wrażenie, że swoje poczęcie zawdzięczam roztargnieniu rodziców.
Mogłam sobie z łatwością wyobrazić ich konsternację i wręcz przerażenie, kiedy oznaki mojego
nieuchronnego przybycia na ten świat stały się oczywiste. Pamiętam, jak będąc jeszcze bardzo małym
dzieckiem, kiedy przypadkiem wymknęłam się spod oka piastunki, spotykałam na schodach ojca.
Zwykle widywaliśmy się rzadko, więc przy takich okazjach patrzyliśmy na siebie jak na obcych.
Ojciec zwykle nosił okulary odsunięte na czoło, a wtedy opuszczał je niżej, chcąc przyjrzeć się z
bliska dziwnemu stworzeniu, które zabłąkało się do jego świata. Zupełnie jakby próbował sobie
przypomnieć, kto to taki. Potem pojawiała się matka. Ta najwyraźniej rozpoznawała mnie od razu, bo
wykrzykiwała: „O, dziecko! A gdzie opiekunka?”.
Znajome ręce chwytały mnie i szybko uprowadzały z powrotem. Już poza zasięgiem ich uszu
słyszałam burczenie pod nosem: „Co za ludzie! Nie martw się, kruszynko, masz swoją starą nianię,
ona cię kocha”.
I naprawdę to mi wystarczało. Zwłaszcza że poza ukochaną nianią miałam jeszcze pana Dollanda,
kamerdynera, panią Harlow, kucharkę, pokojówki Dot i Meg oraz pomywaczkę Emily.
A później — pannę Felicity Wills.
W naszym domu obowiązywał podział na dwie strefy i dobrze wiedziałam, do której przynależę.
Był to wysoki budynek usytuowany przy londyńskim skwerze w dzielnicy Bloomsbury. Został
wybrany przez rodziców z powodu bliskości British Museum, o którym na dole mówiono niemal z
nabożeństwem. Kiedy wreszcie uznano mnie za dostatecznie dużą, bym mogła przekroczyć jego progi,
myślałam, że zaraz rozlegnie się głos z nieba i nakaże mi zdjąć buty, gdyż ziemia ta jest święta.
Moim ojcem był profesor Cranleigh, uznany autorytet w dziedzinie starożytnego Egiptu, a szczególnie
hieroglifów. Matka bynajmniej nie pozostawała w cieniu; brała udział w pracach męża, towarzyszyła
mu w licznych podróżach na wykłady, była też autorką pokaźnego tomu pod tytułem „Znaczenie
kamienia z Rosetty”*. Stał on na honorowym miejscu ramię w ramię z sześcioma dziełami ojca w
pokoju obok jego gabinetu, zwanym przez rodziców biblioteką.
Uhonorowali mnie imieniem Rosetta. Ponieważ wiązało się z ich pracą, przypuszczałam, że w swoim
czasie okażą mi nieco zainteresowania. Kiedy panna Felicity Wills zabrała mnie do British Museum,
chciałam przede wszystkim zobaczyć ów starożytny kamień. Wpatrywałam się w niego, słuchając w
niemym podziwie opowieści o znakach, które okazały się kluczem do rozszyfrowania pisma
starożytnych Egipcjan. Długo nie mogłam oderwać oczu od tak ważnej dla moich rodziców
bazaltowej płyty. Dla mnie jednak najbardziej liczył się fakt, że nosiła to samo imię, co ja.
* Kamień z Rosetty — płyta odnaleziona w r. 1799, podczas wyprawy Napoleona do Egiptu. Wyryto
na niej identyczne napisy w języku egipskim i greckim, co umożliwiło Champollionowi odczytanie
hieroglifów. Po klęsce Napoleona płyta trafiła do British Museum.
Miałam około pięciu lat, kiedy rodzice wreszcie mnie dostrzegli. Był to wiek, w którym powinnam
rozpocząć edukację, ale perspektywa pojawienia się w domu guwernantki wywołała w naszej strefie
pewien popłoch.
— Śmieszne stworzenia z tych guwernantek — oznajmiła pani Harlow, kiedy zebraliśmy się przy
kuchennym stole w suterenie. — Takie… ni pies, ni wydra.
— Nieprawda — wtrąciłam się. — To damy.
— Kto je tam wie. Są zbyt wielkie jak dla nas, a nie dość dobre dla Nich — wskazała na sufit, mając
na myśli górne strefy. — Szarogęsi się taka, rzuca o byle co… a na górze? Łagodna jak baranek!
Taak, śmieszne stworzenia!
— Podobno ma to być bratanica jakiegoś profesora — odezwał się pan Dolland.
Pan Dolland w lot wyłapywał wszystkie nowiny. Według pani Harlow, był „cwany jak stado małp”.
Dot, która podawała do stołu, miała własne źródła.
— To ten profesor Wills — oświadczyła. — Był z naszym państwem na uniwersytecie, tylko potem
poszedł w inną stronę… nauki przyrodnicze czy coś. No, ale ma bratanicę i szuka dla niej miejsca.
To prawie pewne, że nam ją tu wpakują.
— A czy będzie mądra? — spytałam trwożnie.
— Aż za mądra, gdyby mnie kto pytał — prychnęła pani Harlow.
— Nie będzie mi się pętała po dziecięcym piętrze — oświadczyła niania Pollock.
— O, będzie na to za wielka! Posiłki na tacy… Dot albo Meg mają latanie po schodach jak w banku.
— Nie chcę jej tutaj — oznajmiłam. — Mogę uczyć się od was. To ich rozśmieszyło.
— Gadaj zdrowa, kochaneczko — odrzekła pani Harlow. — My nie jesteśmy, jak to się mówi…
wykształtowani. No, może z wyjątkiem pana Dollanda.
Popatrzyłyśmy na niego z podziwem i czułością. Nie tylko podtrzymywał godność naszej strefy, ale
też nas zabawiał, a czasem dawał się namówić na występ. Znał na pamięć wiele ról, co nikogo nie
dziwiło, ponieważ kiedyś był aktorem. Widziałam, jak przygotowywał się do wyjścia na górę — w
przepisowym stroju, jak przystało na szacownego kamerdynera — kiedy indziej zaś w zielonym
fartuchu, okręconym wokół dość wydatnego brzucha czyścił srebra i nagle zaczynał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]