Howard Robert E - Conan. Tygrysy morza, E -Booki, Robert E. Howard, Conan, Conan- zbiór ebooków

s [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Howard Robert E - Conan. Tygrysy morza
ROBERT E.HOWARD
TYGRYSY MORZA
PRZEKŁAD JAROSŁAW KOTARSKI
PRZEDMOWA
FOREWORD
Jak mogę dźwigać brzemię męki
I pocić się w codziennym trudzie,
Gdy w duszy mojej, juŜ na wieki,
Rozbrzmiewać będą Piktów bębny?
(…)
Bębny Piktów
Mam tylko jedno hobby i pasjonuje mnie ono niezmiennie po dziś dzień. Chciałbym uniknąć przypisywania
temu znamion tajemniczości, lecz naprawdę trudno jest mi to wyjaśnić i nie do końca sam wszystko
rozumiem. Chodzi mianowicie o moje zainteresowanie ludem, który nosił nazwę Piktów. Zdaję sobie
oczywiście sprawę z wątpliwej zasadności tej nazwy, tak jak jej uŜywam Ludzi tych określano juŜ w historii
jako Celtów, barbarzyńców czy, nawet, Germanów. Niektóre autorytety wspominają, Ŝe przybyli oni do
Brytanii po Brytach, a tuz przed pojawieniem się Gallów. „Dzicy Piktowie z Galloway”, wspominani często we
wczesnych szkockich legendach i zapisach historycznych, powstali w wyniku wymieszania się kilku ras —
prawdopodobnie Celtów, plemion cymryckich i galijskich; mówili zaś językiem wywodzącym się z
cymrycko–galijskiego — w barbarzyńskiej wersji, z domieszką germańskiego i skandynawskiego. Sam termin
„Pict” był zapewne uŜywany pierwotnie jedynie w odniesieniu do koczowniczych plemion celtyckich, które
osiedliły się w Galloway i zasymilowały z miejscową, barbarzyńską ludnością. Dla mnie Jednak Pikt, to
synonim niewysokiego, ciemnego barbarzyńcy — przybysza z terenów śródziemnomorskich. Nie ma w tym
nic dziwnego, bowiem gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tematem, takich właśnie ludzi określano jako
Piktów. O wiele dziwniejsze moŜe się juŜ wydać moje niegasnące nimi zainteresowanie. Po raz pierwszy
przeczytałem o nich studiując historię Szkocji. Były to wzmianki zaledwie — i w dodatku — niezbyt pochlebne.
Oczywiście, lektury mojego dzieciństwa nie stały na zbyt wysokim poziomie, zresztą Ŝyłem w regionie, gdzie
inne ksiąŜki były rzadkością. Stałem się entuzjastą poznawania szkockiej historii i tropiłem ją w kaŜdej
dostępnej formie. Czułem się dziwnie związany z tymi ubranymi w kilty góralami, zapewne dzięki domieszce
szkockiej krwi w moich Ŝyłach. W ksiąŜkach, które wówczas czytałem, Piktowie pojawiali się sporadycznie,
gdy chodziło o jakieś walki, które staczali i przegrywali ze Szkotami. Najpełniejszy opis tego plemienia, jaki
wówczas udało mi się znaleźć, był dziełem któregoś z angielskich historyków i głosił, Ŝe Piktowie to okrutni
dzikusi Ŝyjący w drewnianych chatach i Ŝe, podobno, legendarny Rob Roy przypominał swych piktyjskich
przodków krępą budową ciała i podobną im sylwetką — jakby małpią, z długimi rękami. Widać zatem jasno,
Ŝe wszystko, co wówczas czytałem, nie miało na celu gloryfikacji Piktów.
Gdy miałem dwanaście lat, spędziłem jakiś czas w Nowym Orleanie, gdzie w bibliotece na Canal Street
znalazłem ksiąŜkę traktującą o historii Anglii od czasów prehistorycznych do najazdu Normanów. Napisano ją
dla młodzieŜy i tak teŜ przedstawiała dzieje, z pewnością niezbyt wiernie z historycznego punktu widzenia.
Dzięki niej jednak po raz pierwszy poznałem więcej szczegółów dotyczących niskich, ciemnoskórych ludzi,
którzy jako pierwsi zasiedlili późniejszą Brytanię. Wreszcie miałem okazję poznać ich bliŜej. Pisarz odmalował
ich wprawdzie w nie najlepszym świetle — jako barbarzyńców, lecz zawsze to było coś. Według niego
Piktowie byli kłamliwi, tchórzliwi, pozbawieni ducha wojowniczości i zawsze ktoś ich wyprzedzał w rozwoju, a
oni tylko naśladowali innych.
Nie ma w tym wiele prawdy, toteŜ czułem do nich sporą sympatię i wtedy właśnie zdecydowałem, Ŝe to oni
staną się moim „łącznikiem” ze staroŜytnością. Uczyniłem z nich silnych i wojowniczych barbarzyńców, dałem
im chwalebną historię sławy minionej i wielkiego władcę — Brana Mak Morna. Muszę się przyznać, Ŝe
wyobraźnia nie dopisała mi, gdy wybierałem mu imię, chociaŜ postać przygotowałem dokładniej. Wielu
władców z piktyjskich kronik ma celtyckie imiona, lecz chcąc zachować związek z moim, fikcyjnym odłamem
tego ludu, musiałem nadać owemu wielkiemu władcy imię niearyjskie.
Bran — to z uwagi na mojego innego ulubionego bohatera, z prawdziwej historii — Celta Nennasa, który
pokonał Rzym. Mak Morn zaś wziął swój rodowód od słynnej postaci z dziejów Irlandii — Galia Mac Morn.
Wymowę zmieniłem na Mak (celtycki alfabet nie zawiera „K” , taką wymowę posiadało „C”). Tak więc, Bran
Mak Morn nie posiada celtyckiego odpowiednika (Bran Mac Morn znaczyłby „Kruk — Syn Morna”), ma za to
własną wymowę, piktyjską, staroŜytną, sięgającą korzeniami w najdawniejsze czasy. Podobieństwo do
Strona 1
Howard Robert E - Conan. Tygrysy morza
konkretnych imion celtyckich jest czystym przypadkiem.
Bran Mak Morn nie zmienił się, chociaŜ minęły lata. Jest wciąŜ dokładnie taki, jaki kiedyś wyrósł w mojej
wyobraźni. To męŜczyzna średniego wzrostu, jego ruchy przypominają chód pantery, czarne oczy błyszczą
pod ciemną grzywą, jego cera jest śniada. Kiedy byłem chłopcem, marzyłem by być niewysokiego wzrostu,
mieć długie kończyny, ciemne oczy, cofnięty nieco podbródek i długie, proste włosy. Tak właśnie wyglądał
obraz typowego Pikta — ja zaś nie byłem zadowolony z moich rzeczywistych, nordyckich rysów. Moje
upodobania wynikały z silnego zainteresowania się ową śródziemnomorską rasą wywodzącą się jeszcze z
neolitu, która jako pierwsza zasiedliła Brytanię.
Zawsze do tego zainteresowania wkradała się odrobina fantazji — nie umieszczałem ich w zbyt realnych
krainach (jak miało to miejsce chociaŜby z irlandzkimi czy szkockimi highlanderami). Dlatego teŜ, gdy
przyszła pora pisania o nich, patrzyłem na nich nadal po swojemu.. Stąd teŜ pierwsza opowieść o Branie Mak
Morn („Ludzie cieni”) jest opowiadana przez, obcego gockiego najemnika z rzymskiej armii. W pierwszym zaś
utworze, który napisałem o moim bohaterze, a który zaginął mi gdzieś, zanim go jeszcze ukończyłem,
narratorem uczyniłem rzymskiego centuriona z oddziału stacjonującego przy Murze. W „Zaginionej rasie”
centralną postacią jest Bryt, w „Królach nocy” — celtycki ksiąŜę. Dopiero ostatnią historię — „Robaki ziemi”*
— opowiada Pikt własnymi słowami.
„Królowie nocy” to opowieść traktująca o wysiłkach Rzymu, by podporządkować sobie dzikie ludy Kaledonii.
Zgadza się jedynie czas i ogólny charakter wydarzeń — Rzymianom nigdy nie udało się przesunąć swych
granic poza to pustkowie. Po paru nieudanych kampaniach cofnęli się na południe, do Muru. Ich klęskę
zapewne spowodowała unia barbarzyńców — i to właśnie przedstawiłem: sojusz między Celtami,
barbarzyńcami i Teutonami. Sądzę, Ŝe kolonizacja wschodniej Kaledonii rozpoczęła się niedługo przed
generalnym ich napływem, który nastąpił w okresie, gdy tereny te zostały juŜ zlatynizowane.
W „Robakach ziemi” opisałem kolejne starcie Brana z siłami Rzymu — jakoś trudno mi było wyobrazić go
sobie walczącego z innym wrogiem. MoŜe to odbicie moich własnych niechęci wobec Imperium — równie
trudnych do logicznego wyjaśnienia, jak przychylność, którą darzę Piktów.
Samo słowo „Piktowie” ujrzałem po raz pierwszy na mapach umieszczone poza terenami opanowanymi
przez Imperium Rzymskie. JuŜ samo to mnie zafascynowało. Nasuwało wyobraźni wizje straszliwych walk,
dzikich ataków, fanatycznej obrony. Będąc wrogiem Rzymu, naturalną koleją rzeczy, sprzymierzyłem się z
jego wrogami. Szczególnie chętnie z tymi, którzy oparli się wszelkim próbom podboju. Czasem, gdy w snach,
tych nocnych a nie przelewanych na papier, walczyłem z pancernymi legionami i musiałem cofać się pobity,
umysł podsuwał nagle obraz — jakby inwazji z innego świata, z nie narodzonej jeszcze przyszłości — obraz
mapy, na której poza granicami Imperium widniał tajemniczy napis „Piktowie i Szkoci”. Zawsze nadchodziły
stamtąd nowe siły — między nimi mogłem znaleźć schronienie i obronę przed prześladowcami, by lizać rany i
gromadzić wojska do nowej wojny.
Chciałbym kiedyś spróbować swoich sił w powieści opisującej te tajemnicze stulecia. Pozwalałbym
wówczas sobie tylko na tyle, na ile zezwala mi rzetelna wiedza historyczna. Akcja byłaby oparta na
następującym pomyśle: Wpływy rzymskie powoli słabną pod naciskiem teutońskich wędrowców ze wschodu,
którzy lądują na wybrzeŜach Kaledonii i prą na zachód. Dochodzi do konfliktu ze starymi celtyckimi
osadnikami. Na ruinach przedaryjskiego cesarstwa Piktów, dawno juŜ osaczonego przez nieprzejednanych
wrogów, owe wojownicze plemiona bezlitośnie się zmagają, by zwrócić się ostatecznie przeciwko wspólnemu
zagroŜeniu — zdobywczym Sasom. Byłaby to raczej opowieść o władcach i rządzeniu, nie o herosach —
choć podejrzewam, Ŝe nie trzymałbym się tego zbyt dokładnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to uda.
Robert E. Howard
LUDZIE CIENI
MEN OF SHADOWS
Ze Świtu Tworzenia, jego cieni,
i z bezkresnego Czasu Mgieł,
idziemy — pierwszy wielki naród,
co najszczytniejszy obrał cel.
Dokonań wiedzy pozbawieni,
pierwotnej mocy Ŝebrząc łask,
idziemy — coś w drodze się zmieni,
przybliŜa się, jaśnieje Blask.
Tak przemierzając ziemi szmat
i niezbadane morskie szlaki,
wciąŜ budujemy nowy świat,
Strona 2
Howard Robert E - Conan. Tygrysy morza
gdzie na kamieniach nasze znaki.
Chwała jest jeszcze tak daleko,
nieśmiało sięga po nią lud,
historia jednak nie zaczeka,
zbuduje ją wyłącznie trud.
Choć tli się Utracony Ogień,
co naszym tylko kiedyś był,
gdy nowe zjawią się narody,
po nas zostanie tylko pyl.
CóŜ, Ŝe byliśmy pierwszą rasą,
i łączyliśmy Stare z Nowym,
jak blade chmury, co się pasą
w morza zwierciadle lazurowym.
Nowe nadejdzie bez pardonu,
prochy rozwieje szkwał gwałtowny,
a my — znikniemy z czasu stronic,
pamięć, to wiatr nieustający.
Zatraca chwałę krzepkie Stonehenge,
chociaŜ kamienie nadal błyszczą,
i tylko z mroków słychać szepty
Ŝe pierwsi światła MY strzegliśmy.
Mimo Ŝe ludzie się zmieniają,
to skały, błota — takie same
one jedyne wspominają,
ostatni lud Wieku Kamienia.
Miecz napotkał z trzaskiem inny miecz.
— Ailla! A–a–ailla! — dobywało się ze stu dzikich gardeł. Natarli na nas ze wszystkich stron; stu na
trzydziestu. Staliśmy zbici w ciasną gromadkę, otoczeni tarczami, między którymi wystawały ostrza. Były
czerwone, tak jak hełmy. Mieliśmy jedną przewagę — byliśmy dobrze uzbrojeni, atakujący zaś prawie wcale.
Choć nadzy, nacierali jednak z taką zaciekłością, jakby ich ciała były z Ŝelaza.
Na moment odstąpili. Trzymali się w pewnej odległości. Ich ciała pokrywały rany, a ściekająca krew zdobiła
je niczym ornamenty. Obrzucali nas przekleństwami.
Trzydziestu ludzi! Trzydziestu z grupy, która jako pięćsetosobowa wymaszerowała butnie spod ściany
Hadriana. Zeusie, jak moŜna ich było tak posłać! W pięć setek mieliśmy utorować sobie drogę przez krainę
rojącą się od barbarzyńców, którzy ciągle Ŝyli w minionej dla nas epoce. Całymi dniami maszerowaliśmy
przez wrzosowiska, wyrąbywaliśmy lśniący karmazynowo szlak wśród Ŝądnych krwi hord. Nocą
odpoczywaliśmy w obwarowanych obozach, gdzie i tak mógł dosięgnąć nas bezgłośny sztylet. Bitwy,
przelana krew, trupy…
A wszystko po to jedynie, by siedzący w swym pięknym pałacu, cesarz usłyszał, razem z dostojnikami i
kobietami, Ŝe kolejna wyprawa zaginęła gdzieś na północy, w mglistych górach.
Popatrzyłem na tych, którzy byli moimi towarzyszami. Znajdowali się wśród nich Rzymianie, rodowici i z
Latinii, byli Brytowie, Germanie, rudowłosi Hiberianie. Wokół krąŜyły wilki w ludzkiej skórze, nieustannie
zacieśniając krąg. Mali, włochaci, z długimi, mocarnymi ramionami. Włosy długie, opadające kudłami na
cofnięte, podobnie jak u małp, czoła. Niewielkie, czarne oczy błyszczały jak u węŜy. Byli prawie nieodziani,
dzierŜyli za to małe, okrągłe tarcze; do ataku uŜywali włóczni i szabel o zakrzywionych ostrzach. NajwyŜszy z
nich nie miał nawet pięciu stóp, lecz niezwykle szerokie ramiona zdradzały niepospolitą siłę. Szybcy byli jak
koty.
Naparli na nas całą gromadą. Krótka broń dzikusów napotykała z trzaskiem na nasze miecze. Walka
toczyła się na mały dystans. Im to odpowiadało, Rzymianie równieŜ ćwiczeni byli w takim sposobie walki, lecz
ich tarcze do niej się nie nadawały — zbyt cięŜkie, nie pozwalały na skuteczną obronę. Dzicy szybko nauczyli
się to wykorzystywać — atakowali od dołu, pochyleni. Staliśmy ramię w ramię, gdy tylko któryś padał, zaraz
zwieraliśmy szyk. Oni naciskali i naciskali, w końcu ich twarze znalazły się tuŜ przy naszych, a ich zwierzęcy,
cuchnący oddech uderzył nas w nozdrza. Cały czas krzyczeli, powarkiwali. Staliśmy, jakby szyk nasz
uczyniono z Ŝelaza — zniknęło wszystko: wrzosy, wzgórza, czas… Byliśmy zwierzętami walczącymi o Ŝycie.
Strona 3
Howard Robert E - Conan. Tygrysy morza
Zatraciliśmy w walce i umysły, i dusze. Zamach, cios. Zamach. Cios. Metal pryskający w spotkaniu z
tarczami, bestie wyłaniające się z kurzu. Cios! — Twarz znika. Pojawia się inna, równie okropna.
Całe lata wychowania, wpajania rzymskich tradycji, uleciały jak mgła rozproszona przez słońce. Znów
stałem się dzikusem przybyłym z lasów i mórz, człowiekiem pierwotnym, barbarzyńcą, który potyka się z
przedstawicielami jeszcze starszego barbarzyństwa, kipiącymi pragnieniem zemsty i mojej krwi.
JakŜe przeklinałem krótkość rzymskiego miecza, którym przyszło mi teraz walczyć. Włócznia skruszyła się
na moim pancerzu, miecz roztrzaskał na czubku hełmu powalając mnie na ziemię. Poddźwignąłem się i
odparłem kolejne uderzenie mocnym cięciem. Wtem zastygłem z uniesioną bronią.
Na wrzosowisku panowała absolutna cisza. Przede mną nie było juŜ Ŝadnych wrogów. LeŜeli w ciszy nadal
ściskając swe szable, a w ich odciętych i potrzaskanych głowach wciąŜ twarze wykrzywiał grymas nienawiści.
Z naszej trzydziestki, która im się przeciwstawiła, pozostało pięciu: dwóch Rzymian, Bryt, Irlandczyk i ja. Choć
wydawało się to nieprawdopodobne, w zetknięciu z prawie czterokrotnie liczebniejszym wrogiem oręŜ rzymski
zwycięŜył.
Pozostało nam tylko jedno — podąŜyć z powrotem tam, skąd przyszliśmy, omijając wszystkie
niebezpieczeństwa tego dzikiego lądu. Ze wszystkich stron otaczały nas wysokie góry. Śnieg bielił ich
szczyty, a i tutaj, gdzie staliśmy, nie było zbyt ciepło. Nie mieliśmy nawet pojęcia, jak daleko na północ
zawędrowaliśmy. Ten marsz był juŜ tylko zamazanym wspomnieniem rozpływającym się we mgle. Wszystko,
co pamiętaliśmy, to fakt, Ŝe przed kilku dniami niedobitki rzymskiej armii zostały rozproszone przez wielką
burzę, wraz z którą pojawili się takŜe dzicy. Całymi dniami słychać było wojenne rogi i pozostałe, w
najliczniejszej zapewne grupie, pół setki Rzymian musiało co krok walczyć o Ŝycie. Wrogowie dziko
wrzeszcząc niespodziewanie atakowali.
Teraz nagle zapanowała cisza. Dokoła nie było Ŝywej duszy. Ruszyliśmy zatem na wschód, tak jak
uciekające przed nagonką zwierzęta. Przedtem jednak obrzuciłem jeszcze raz spojrzeniem pole bitwy. Widok
jednego szczegółu napełnił moje serce radością. Dostrzegłem martwego barbarzyńcę, który dzierŜył w dłoni
długi, obosieczny miecz. Normański miecz. Na Thora, nie miałem pojęcia, w jaki sposób stał się jego
własnością. Najpewniej jakiś Wiking, kompletny Ŝółtodziób, trafił kiedyś między nich, usiłując wywijać tym
narzędziem z pieśnią na ustach. Fakt faktem, miecz był teraz mój. Sporo się natrudziłem, by wyrwać go z
zaciśniętej ręki dzikusa.
Z takim mieczem w rękach czułem się pewniej. Krótka broń i tarcze były dobre, gdy miało się do czynienia
ze średnio wysokimi przeciwnikami. Ci wrogowie mierzyli czasem i sześć stóp, zatem uzbrojenie nie mogło
wystarczać.
Ruszyliśmy przez góry, forsując wąskie półki skalne i wspinając się na strome zbocza. Jak małe chrząszcze
brnęliśmy przez ogromne masywy górskie, przy których znaczyliśmy tyle co nic. Karzełki. Cały czas smagał
nas wiatr, wyjący na podobieństwo gigantów.
Wrogowie czekali na nas. Wyszedł im na spotkanie Bryt, zakręcił włócznią, jeden z dzikusów złapał ją. Bryt
rzucił się na niego i razem polecieli w przepaść. Wstąpiła w nas dzika furia, zaczęliśmy rąbać mieczami i po
chwili było po wszystkim. Czterech tubylców leŜało nieruchomo u naszych stóp. Rzymianin przysiadł,
próbując zatamować krew cieknącą z rozciętego ramienia.
Zepchnęliśmy zabitych ze ścieŜki. Rękę Rzymianina ścisnęliśmy skórzanymi rzemieniami powyŜej rany i
krwawienie ustało. Powędrowaliśmy dalej — naprzód, ciągle naprzód… Ze słońcem wędrującym nad nami.
Przemykaliśmy ścieŜką, zasłonięci przez głazy, gdy dostrzegliśmy następną grupę tubylców. Na ten widok
Irlandczyk wydał okrzyk dzikiej radości i rzucił się między nich. Tamci opadli go jak wilki. Pierwszy jednak,
który zdołał się zbliŜyć, stracił gwałtownie głowę, drugi zawył, gdy jego ręka oddzieliła się od ramienia.
Irlandczyk z okrzykiem rozpłatał pierś następnemu i pozbawił go głowy. Wówczas rzucili się na niego wszyscy
równocześnie. Po krótkiej szamotaninie dopięli swego. Ujrzeliśmy, jak unoszą na włóczni rudowłosą głowę.
Twarz Irlandczyka zdawała się nadal wyraŜać radość walki.
Odeszli, nie podejrzewając nawet naszej obecności, toteŜ mogliśmy posuwać się dalej. Zapadła noc i
księŜyc nadał wszystkiemu nierzeczywisty wygląd, rzucił upiorne cienie. Napotykaliśmy ślady odwrotu innych
grup — a to Rzymianin przeszyty włócznią, leŜący u stóp przepaści, to znowu ciało bez głowy, lub gdzie
indziej głowa bez ciała. Porozbijane hełmy, połamane miecze…
Wędrowaliśmy teraz nocą, w dzień chowając się pomiędzy głazami. Wyruszyliśmy równo z nastaniem
zmroku. W pobliŜu często przechodziły grupy tubylców, czasem mogliśmy nieomal dotknąć ich, gdybyśmy
wyciągnęli z ukrycia rękę. Pozostawaliśmy jednak w ukryciu.
Nadchodził właśnie świt, gdy krajobraz się zmienił. Wyszliśmy na płaskowyŜ otoczony ze wszystkich stron,
prócz południowej, górami. Wydawało nam się, Ŝe wreszcie trafiliśmy na przejście ku zbawczym równinom.
Zatrzymaliśmy się nad jeziorem. Nie było widać nawet śladu wroga, — ni obłoku dymu na niebie. Nagle
Rzymianin uniósł rękę do twarzy i upadł bezgłośnie. W jego ciele tkwiła włócznia.
Zbadaliśmy wzrokiem jezioro. śadnej łodzi, nic nie mąciło jego gładkiej powierzchni. W nadbrzeŜnych
zaroślach równieŜ nie dostrzegliśmy ruchu. Odwróciliśmy się, by zlustrować wrzosowisko. Drugi Rzymianin
padł na twarz z tkwiącą w plecach włócznią.
Dobyłem miecza i zdziwiony rozglądałem się wokoło. Wrzosy były tak niskie, Ŝe nie ukryłyby nawet
Strona 4
Howard Robert E - Conan. Tygrysy morza
Kaledończyka. Na jeziorze nie było nawet najlŜejszej fali, cóŜ zatem mogło spowodować, Ŝe jedna z trzcin się
poruszyła, gdy inne ani drgną? Podszedłem bliŜej i przyjrzałem się wodzie. Przy podejrzanej trzcinie
zauwaŜyłem duŜy bąbel powietrza.
Zrobiłem jeszcze kilka kroków i… obrzydliwa gęba gapiła się na mnie tuŜ spod powierzchni jeziora!
Błyskawiczny ruch, i mój miecz podąŜył w kierunku wroga. W samą porę, by odtrącić mierzącą w moje serce
włócznię. Woda wzburzyła się i wychynęła z niej sylwetka dzikusa — z zatkniętymi za pas dzidami, rurką do
oddychania ściskaną ciągle w małpiej dłoni. Teraz wiedziałem juŜ, dlaczego tylu Rzymian ginęło nad
brzegami jezior.
Odrzuciłem tarczę i wszystko co zbędne — prócz miecza, sztyletu i pancerza. Poczułem narastającą pasję.
Byłem sam, we wrogim kraju, wśród dzikusów Ŝądnych mojej krwi. Na Thora 1 Wotana, nauczę ich! PokaŜę,
jak odchodzi z tego świata Norman! Z kaŜdą chwilą uchodziła ze mnie ogłada, coraz mniej było we mnie
cywilizowanego Rzymianina, wychowanka starej kultury, coraz silniejsze były prymitywne instynkty, Ŝądza
krwi.
Narastał we mnie gniew, podsycany typowo nordycką pogardą dla wroga. Byłem w znakomitym nastroju,
gotów do kaŜdego bestialskiego czynu. Thor wie, jak walczyłem dotąd, wie, Ŝe nic wygasła we mnie dusza
Normana, walecznego Normana, głębsza i bardziej tajemnicza niŜ czeluście Morza Północnego! Byłem
Normanem o owłosionych piersiach, Ŝółtobrodym barbarzyńcą, juŜ nie Rzymianinem. Wkroczyłem tutaj,
między wrzosowiska, tak pewnie, jak bym znajdował się u siebie. KinŜe byli Piktowie? Niedorozwiniętymi
karłami, których plemię juŜ wymierało. Dlaczego aŜ taka nienawiść mną zawładnęła? Nic dziwnego.
Właściwie im bardziej poddawałem się instynktom, tym mocniej rozpalał się we mnie płomień nietolerancji.
Był jeszcze jeden powód, z którego wówczas nie zdawałem — sobie sprawy. Piktowie byli ludźmi z innej
epoki. Celtowie i Normanowie wyparli ich nadchodząc z północy. Gdzieś w moim umyśle zakodowane były
lata srogiej walki. Do tego wszystkiego dołączyły jeszcze niestworzone historie opowiadane o Piktach.
Widywałem ich kromlechy w całej Brytanii. Widziałem teŜ wielki mur obronny wzniesiony opodal Corinium.
Wiedziałem, Ŝe celtyccy druidzi nienawidzą ich w sposób wprost niewyobraŜalny. Nawet kapłani. Lecz i oni
nie są w stanie wyjaśnić, w jaki sposób Piktowie wznieśli te olbrzymie bariery, ani po co to uczynili.
Odpowiedź nasuwała się jedna: czary. Co więcej, sami Piktowie uwaŜają się za szczególnie uzdolniony
naród, co potęguje tylko pogłoski.
Zacząłem się znów zastanawiać, w jakim właściwie celu zostało pięciuset wojowników wysłanych na taką
straceńczą wyprawę. Niektórzy w swoim czasie twierdzili, Ŝe po to, by ująć pewnego piktyjskiego kapłana.
Inni mówili, Ŝe mamy dotrzeć do ich przywódcy, Brana Mak Morna. Nikt jednak nie wiedział niczego na
pewno. MoŜe jedynie dowodzący nami oficer znał powód wyprawy, ale on dawno juŜ nie Ŝył.
Chciałem spotkać Brana Mak Morna. Mówiono, Ŝe nie ma on sobie równego w boju — tak w pojedynkę jak
i z druŜyną. Nie spotkałem jednak dotąd nikogo, kto wyglądałby na tyle powaŜ — nie, by móc być owym
wodzem. Inna sprawa, Ŝe chociaŜ walczyli jak wilki, panowała wśród nich pewna dyscyplina.
MoŜe jednak go spotkam — pomyślałem — i jeśli jest taki, jak powiadają, stanie ze mną do walki.
Pogardziłem schronieniem. Koniec z tym. Tak jak stałem, zacząłem śpiewać dziką pieśń, rytm wybijając
mieczem na tarczy. Niech Piktowie nadejdą! Byłem gotów polec jak wojownik. Przemierzyłem kilka mil i
wreszcie za małym wzgórzem natknąłem się na nich. Jeśli sądzili, Ŝe na widok kilku setek zbrojnych męŜów
odwrócę się i zacznę uciekać, bardzo się mylili. PodąŜyłem ku nim, nie przerywając pieśni. Jeden ruszył w
moją stronę z pochyloną głową. Napotkał jednak na cios miecza, który rozciął go niemal na pół. Zjawił się
następny, zamierzył się na mnie z dzidą, lecz odtrąciłem ją i zuboŜyłem jego brzuch o nieco wnętrzności.
Potem juŜ wyskoczyło ich wielu. Oczyściłem jednym potęŜnym cięciem przestrzeń wokół siebie i ustawiłem
się plecami do skały. Miecz wykonywał teraz solidną pracę — Ŝadnego cięcia nie trzeba było powtarzać.
Jakiś dzikus chciał mnie uderzyć kierując cios z dołu, lecz jego broń ześlizgnęła się po moim pancerzu, ja zaś
nie chybiłem. Osaczali mnie jak wilki, nie mogąc jednak wiele zdziałać swoimi krótkimi szablami. Próbujących
podejść bliŜej czekała utrata głowy. Musiałem jednak uchylić się przed włócznią jednego z nich, stanowczo
wyŜszego niŜ przeciętnie, i nim odzyskałem równowagę, jakiś miecz dosięgnął mojego prawego ramienia.
Potem drugi poczułem na hełmie. Zachwiałem się, ciąłem na ślepo i w tym momencie otrzymałem cios
włócznią w prawe ramię. Upadłem, szybko się jednak podniosłem. Wspaniałym cięciem roztrąciłem wrogów.
Czułem, Ŝe wraz z upływającą krwią opuszczają mnie siły. — Wydałem ryk godny lwa i rzuciłem się do
przodu, tnąc na lewo i prawo, zdając się wyłącznie na pancerz, jeśli chodzi o osłonę. Wszystko, co pamiętam
z tej chwili, to krew. Podnosiłem się, upadałem, prawe ramię zwisało mi bezwładnie, ściskałem zatem broń w
lewej dłoni. W końcu upadłem na dobre.
Mnóstwo włóczni znalazło się natychmiast przy mojej piersi, ktoś jednak roztrącił wojowników. Rozległ się
przywódczy głos: — Przestańcie! Ten człowiek ma Ŝyć!
Podniosłem głowę i ujrzałem, jak przez mgłę, pociągłą, ciemną twarz tego, który to powiedział.
Był to szczupły, ciemnowłosy męŜczyzna, który z ledwością mógłby mi sięgnąć do ramienia. Wyglądał
jednak na zwinnego i silnego. Strój jego, gładki i dopasowany, uzupełniał dług prosty miecz. Choć męŜczyzna
nie przypominał typowego Pikta, widać było, Ŝe ma nad tymi ludźmi absolutną władzę.
Wszystko to odnotowałem leŜąc, bowiem prawie nie mogłem podźwignąć się na rękach.
Strona 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl