Hyde Catherine Ryan - Elektryczny b g , Ebooki z podarków

s [ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Catherine Ryan HydeElektryczny bóg(Electric god)Przekład Małgorzata MazikKsięga IUlica GranicznaRozdział 11996Strefa światełHayden Reese stawiał ostrożnie stopę za stopą w ciemnościach, wspinając sięna teren lasu narodowego, a ciało Jenny zwisało mu ciężko z prawego ramienia.Czuł, że jest jeszcze miękka i niemal ciepła. Ta jego jedyna pociecha.W lewej dłoni trzymał łopatę.To tu, to tam podtrzymywał się prawą ręką, chwytał się dla równowagigładkiego, czerwonego, dziwnie wypolerowanego pnia lub konaru niedźwiedziejjagody, żeby się podciągnąć do góry. Delikatnie przyciskał trzonek łopaty dogładkiego boku Jenny, by nie upadła. Słońce miało wkrótce wzejść.Szlakiem tym można było się poruszać dzięki trosce i zabiegom Haydena, którywędrował tędy za dnia z ukrytym w pochwie nożem o zębatym ostrzu zwisającymz jednej strony pasa i mocnym sekatorem do przycinania mniejszych gałązek – zdrugiej. Znał swój szlak tak, jak znał swoją Jenny. Mógł przemierzać tę ścieżkę wciemnościach. Pamiętał, gdzie musi się czegoś uchwycić, a kiedy – uchylić głowę.Hayden może wiedział niewiele, ale to, co wiedział, poznał dobrze. Resztapozostawała tajemnicą, po prostu i w pełni.Gdy tak chwytał się gałęzi i uchylał głowę, przeklinał samego siebie I tenpalący ból w piersi, i obiecywał sobie, że znowu rzuci palenie, tym razemnaprawdę. Dotknął kieszonki koszuli, zastanawiając się, czy pamiętał zabrać zesobą paczkę papierosów. Poczuł jednocześnie ulgę i obrzydzenie, gdy je tamnamacał. Szukał w nich teraz wsparcia, bo go potrzebował, ale potem, za dzień czyza tydzień, odzyska stracony oddech.Dotarł na przełęcz, na polanę, którą sam wyrąbał w lesie i pielęgnował.Delikatnie rozciągnął Jenny na boku na chłodnej ziemi i przysiadł na chwilę, nimzabrał się do pracy. Usiadł przy niej i zapalił papierosa, który, miał nadzieję, będziejednym z ostatnich. Oparł łopatę na kolanach, z nienawiścią myśląc onieodwołalności całej tej sytuacji. Dotknął ręką stygnącego boku Jenny, żałując, żesłońce nie wzeszło jeszcze i nie może cieszyć się widokiem jej gładkiej, błękitnejsierści, a nie tylko dotykać jej ręką. Zaciągnął się mocno papierosem schowanymgłęboko między wskazującym i środkowym palcem, obserwując żarzący się najego końcu ognik, nienawidząc tego ukojenia, który dawał mu spływający w płucadym.Może oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności, a może to ta dziwna chwilaprzedświtu ich napotkała, bo Hayden zauważył, że potrafi niemal dostrzec sylwetkikolczastych krzaków, sękate kształty i gładkość, jakby wypolerowanych papieremściernym, gałęzi niedźwiedziej jagody. Czuł, że teraz już inaczej myśli o Jenny. Niechciał jej zobaczyć, nie teraz. Nie w ten sposób. A świt przyniesie gorąco dnia,wroga, dręczyciela ludzi z łopatami. Nie. To nie był świt. Niemożliwe. Wciąż byłojeszcze za wcześnie. Lecz świt kiedyś nadejdzie. Lepiej będzie, jeśli już zacznie.Przez jedną krótką chwilę pozwolił sobie pomyśleć o Laurel, pozwolił sobiepoczuć tęsknotę, jakiś jej dotyk czy słowo, które wypełniłyby ból tej chwili.Hayden nie zwierzał się nikomu, nawet Laurel, gdy odczuwał ból, lecz częstopragnął gorąco, by ona dostrzegła jego cierpienie, by o nim wiedziała. Żeby goukoiła i przyniosła mu spokój.Odpędził od siebie te myśli, lecz pozostawiły po sobie echo, pustą czeluśćodroczonego pragnienia.Zaczął wbijać łopatę w twardą glebę.***Hayden utkwił wzrok w swoich dłoniach. Widział czarną ziemię wciąż tkwiącąpod paznokciami i woraną głęboko w odciski. Nie przejmował się ziemią.Przeszkadzał mu tylko brak snu, szczypiące oczy i lekkie mdłości po nieprzespanejnocy i po tym, jak rzucił wyzwanie wyschniętej ziemi, pokonując ją cal po calu.Denerwował się tym, że wkrótce przyjdzie Laurel, by w półmroku, w pierwszychpromieniach porannego światła, zacząć przygotowywać bułeczki z cynamonem. Cobędzie, jeśli ona go dotknie albo pozwoli, by on jej dotknął? Jak ukryje to, że mabrudne ręce?Bardziej niż tym martwił się swoją utraconą Jenny, która leżała teraz podwarstwą ziemi. Był tak zmartwiony, że nie potrafił ani na chwilę uwolnić się odsmutku, by umysł przyśpieszył obroty i wszedł w nowy, realny, odmienny dzień.Pragnął pozostać przez jeszcze kilka chwil na tej położonej wśród mgieł zieminiczyjej, jak w tej chwili między snem a jawą, kiedy obrazy żywego jeszcze snuprzesuwają się jeden po drugim w ludzkim umyśle, całkowicie nieprawdopodobne.Siedział o świcie pogrążony w myślach w szoferce swojej starej furgonetki iczekał, aż Laurel otworzy tylne drzwi restauracji. Gdzie umyję ręce, jeśli miałbymjej dotknąć? To był dobry moment, by się rozpłakać; albo byłby w każdym razie.Gdyby nie jedna sprawa. Hayden nie płakał. Nigdy nie płakał, odkąd sięgałpamięcią. A w wieku, który osiągnął, nie wyobrażał sobie, że jeszcze by mógł.Nawet matka Haydena, którą widział po raz ostatni, gdy miał dziewiętnaście lat,opowiadała mu ciągle tę historię, a także każdemu, kto tylko chciał posłuchać.Może, kiedy nosiłeś jeszcze pieluszkę – tak mawiała. Ale potem – nic. Nawet kiedybardzo się skaleczyłeś. Co często się zdarzało. Nawet wtedy, kiedy to złamałeśsobie obie nogi naraz. I to dziwne, dodawała, bo byłeś zawsze w głębi duszynajbardziej uczuciowym dzieckiem, jakie ktokolwiek w życiu widział. Po prostunie płakałeś.Siedział, spoglądając na rozciągającą się przed nim wydłużoną dolinę, palącpapierosa, popatrując na niekończący się szereg slupów wysokiego napięcia.Uważał zawsze, że wyglądają jak zbudowane z krat bezgłowe olbrzymy. Długie,lekko rozstawione nogi, krótkie, wyciągnięte na boki ręce, żyły przewodówzwisające z palców i opadające nieznacznie pomiędzy kolejnymi słupami, ciągnącesię w nieskończoność. Co roku jakieś głupie dzieciaki próbują się na nie wspiąć.Kombinacja wiejskiej nudy i jakiegoś dziwacznego obrządku rodzącej sięmęskości, której Hayden wolałby nie rozumieć. W tym roku jakiś biedny dzieciakza to zapłacił, co musiało się stać prędzej czy później. Chodziły słuchy, że jegozegarek został gdzieś tam na górze, na pół stopiony i połączony na wieki zbezlitosną stalą. Nawet kryształowe szkiełko się roztopiło. Hayden nie wiedział,który to słup, i z całą pewnością nie zamierzał jechać, żeby to sprawdzić, ale to, coludzie mówili, było możliwe. Wiedział, że coś takiego mogło się stać.Popatrzył w lusterko wsteczne i zobaczył słońce, które właśnie wychylało sięsponad górskiego grzbietu, pustą autostradę w nieruchomym powietrzu i jakieśzwierzę trapiące się czymś tuż na środkowej linii. Dziwny widok... Ale dobrze byłosię oderwać, zastanowić się dla odmiany nad cudzymi problemami.Stwierdził, że to kotka. Przenosi kociaka przez autostradę. Pośpiesz się,pomyślał. To podła autostrada. To strefa włączonych świateł. Jeden z tych płaskichodcinków pośrodku pustkowia z dwoma pasami ruchu, na których kierowcy majązapalać światła nawet w ciągu dnia. Jedyny sposób, który udało się wymyślić, byzmniejszyć liczbę wypadków śmiertelnych. Nikt nie chce dać sobie z tym spokoju iprzestać cokolwiek robić, ale czy to ma sens? Ludzie giną na autostradach. Tak siępo prostu dzieje.Hayden wysiadł ze swojej starej furgonetki i zobaczył światła pędzącej zewschodu wielkiej ciężarówki. Ruszaj się, kocie, pomyślał, ale to nie była kotka z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • actus.htw.pl